Ostatnia odsłona, Syndicate odgrzewanej serii bardzo mnie zaskoczyła. Twórcy stanęli na wysokości zadania, przepięknie oddali urok wieku Wiktoriańskiego (czyli nasz pozytywizm). Był tylko jeden szkopół — był to może ładnie podany, ale jednak odgrzewany kotlet. Po wydaniu gry, Ubisoft zrobił sobie dłuższą przerwę. Przyniosła ona rezultaty?
Nowa nadzieja
Sam zarys opowieści jest niezwykle prosty. Wcielamy się w Bayka, tzw. medżaja, swoistego Chucka Norrisa z "Strażnika Teksasu". Tylko zamiast stanu w USA, mamy cały Egipt z roku ok. 49 p.n.e. Tak więc nasz główny bohater (w porównaniu z innymi — całkiem stary) mści się za zabicie jego syna. Podróżuje po całym kraju, szukając sprawców, tajemniczego Zakonu, którzy, jak to na późniejszych Templariuszy przystało, chcą zniewolić świat. Baykowi pomaga jego żona, Aya, a gdzieś w tle ma miejsce walka o władzę Kleopatry VII i Ptomeleusza XIII.
Jestem pod wrażeniem, jak Ubi poprowadziło historię. Gra jest niezwykle brutalna, jeśli unikaliście wieszania ludzi w "trójce" na drzewach, tutaj macie czasami aż potoki krwi i brutalne zabójstwa oponentów. I to, w mojej opinii, bardzo dobry manewr ze strony twórców - zżywamy się z bohaterem, widząc, co przeżywa, a nie patrzeć na cutscenki odwracające głowę. Sam początek, powiedzmy, 5 godzin gry robi gigantyczne wrażenie. Ale z czasem robi się monotonnie, fabuła się bardzo rozwlecze, a zabijanie kolejnych przedstawicieli Zakonu to tylko formalność. Po mocnym starcie fabuła traci siły, kończąc bieg w rozkroku, nie wiedząc, kiedy zasłonić się kurtyną. A szkoda, bo jest to chyba "najprawdziwsza" ze wszystkich przedstawionych poprzednio.
Jak na serię przystało, mamy też motyw teraźniejszości - Abstergo kontra Assassyni. Ten jest lepszy niż poprzednio (w Syndicate nie było grywalnych etapów w przyszłości), choć do historii Desmonda nie dorównuje. Bardzo słabo rozwiązano wątek mityczny, poukrywany czasami w grobowcach — czekamy w jednym miejscu i słuchamy przez 5 minut bardzo nudnego monologu. Jak już mowa o referatach — w laptopie poza animusem możemy poczytać konferencje, notatki itp. Jak ktoś siedzi głęboko w lore, zapewne go to ucieszy. Mnie jednak nie bardzo jest do uśmiechu, kiedy pomyślę, że Ubisoft nie wprowadził — dla mnie — ważnej dla serii rzeczy — encyklopedii. Choć mu wybaczam, bo po premierze wprowadził specjalne edukacyjne misje, gdzie poznamy np. historię Kleopatry. Mamy więc tu bardzo dobrze oddany klimat epoki (świetnie oddani Rzymianie, Greccy i Egipcjanie) oraz postacie historyczne (choć oprócz Ptolemeusza, Juliusza Cesara i Kleopatry, żadna znana osoba nie wchodzi na pierwszy plan).
Kraj pięknem płynącym
Przechodzę do najlepszej zalety gry — Egipcie. Jest to jeden z największych i najpiękniejszych światów w grach. Trzysta ukłonów twórcom za to, ile napakowali tu zawartości. Zacznijmy od tego, że czuć Drogę, podróż, która zajmie nam trochę czasu. Przy tym to nie jest tak, jak w Falloutcie: New Vegas — tam był jeden cel, dojść do miasta. Tu mamy tego przynajmniej trzykrotnie więcej! Trzy główne miejsca, Aleksandria, Memfis i Fajum, są spore i trochę czasu tam posiedzimy, zanim ruszymy w dalszą drogę. Aby zobrazować, jak wygląda gra, opiszę sam początek przygody. Po skończeniu prologu w Siwie, Bayek wyrusza do miasta Aleksandra Wielkiego. Kiedy uciekniemy z palących pustyń, naszym oczom ukażą się gigantyczne, ruchliwe i świetnie wyglądające polis, a po prawej dwie piramidy w Gizie. Do nich możemy dojść od razu, nic nam nie każe pchać fabułę do przodu. Jednak ja ze spokojem robiłem questy poboczne. Kiedy gra powiedziała mi, że Giza stoi otworem, miałem z... 10 godzin za plecami. A to dopiero okolice Aleksandrii. Tak więc ujmując — jeśli rozpływaliście się nad światem w Skyrimie, w nowym Assassynie spędzicie grube godziny. Pochwalę jeszcze questy, mocno wzorowane na przygodach Geralta. Często pod błachym zleceniem kryje się głębsza historia. Czasami też będziemy "niuchać" poszlaki, tak jak to robił Wiedźmin.
Bayek z Rivii?
Porównałem The Elder Scrolls i Wiedźmina z grą Ubisoftu. Nie ma co się oszukiwać, Origins to nie RPG, choć najbardziej go przypomina niż jakakolwiek poprzednia odsłona. Jeśli graliście w nowe FarCry'e, wiecie, czego się spodziewać — zabijania stada zwierząt, by uszyć sobie lepsze ubrania lub torby. Dobra wiadomość jest taka, że materiały można kupić u kupców. Szkoda, że jest ich tylko dwa rodzaje — tkacz i kowal (każdy sprzedawca ma takie same rzeczy w całym Egipcie...). Oprócz ciuchów ulepszać będziemy także różnego rodzaju osprzęt — od mieczy, włóczni czy małych ostrzy, po łuki. Bronie różnią się od siebie, na przykład mamy bardzo szybkie lekkie łuki albo typowo "snajperskie". Małe mieczyki zadają mniej obrażeń od ciężkich toporów. Możemy także zakładać tarcze, fatałaszki dla Bayeka czy zmieniać konie. Dodam też, że ekwipunek czasami ma specjalne efekty np. płonące strzały czy trujący miecz.
Drzewko rozwoju dzieli się na trzy grupy — Myśliwy (łuki), Wojownik (miecze) i Wróża ("gadżety"). Umiejętności jest całkiem sporo, choć niewiele skilli jest przydatnych. Na przykład nie inwestowałem w Wróża, który ma m.in. usypiające strzały, bo łuk jest niezwykle mocny — jedno trafienie w głowę i nie ma oponenta. Dlatego więc rzadko dochodziło do starć na bronie białe. Ba, do niektórych małych obozów wystarczy wparować, zabijając w biegu kapitana (który często jest poza skupiskiem żołnierzy), szybko ukraść skarb i odjechać na koniu. Wracając do drzewka umiejętności — po nauczeniu się większości skilli, możemy ulepszać je w nieskończoność, czyt. "+1 do obrażeń z łuku". Chytry plan ze strony Ubi, możemy więc levelować do woli.
Skok w płot
Strona techniczna jest... taka sobie. Rozumiem, że to gigantyczny świat, więc optymalizacja może kuleć. I akurat tutaj nie będę krytykować, bo mój komputer jakoś uciągnął grę na najniższych (w przeciwieństwie do nowego Mass Effecta, gdzie nawet nie dotarłem do planety, a już gra się krztusiła). Największą wadą jest, chyba się nie zdziwicie, sterta bugów. Wariująca kamera, spadające poza mapę NPC-e, problemy z parkourem (choć można swobodnie spinać się po górach!), znikające postacie, psujące się cutscenki czy wreszcie zła sztuczna inteligencja, gdzie wystarczy zagwizdać w krzakach do wroga, a on bez problemu do nas przyjdzie, a po nim ślepi koledzy. Strasznie wkurzające są NPC-ty, kiedy zobaczą wroga na lądzie, uciekają w popłochu, skacząc z naszej łódki do wody na pożarcie krokodylom. Jeśli cudem przeżyją, to, zamiast wsiąść z powrotem, płyną wpław na brzeg. Irytuję mnie też mała ich różnorodność. Podchodzę do "dawacza questa" widząc znajomą twarz. Zaczynam rozmowę, a ta osoba się przedstawia... Nie podoba mi się także wtórność. Raz miałem tak, że musiałem wyczyścić jedną lokację aż trzy razy — najpierw z powodu pytajnika, drugi z side questa i trzeci przez główną misję...
Genialna jest za to grafika. Nawet na najniższych ustawieniach rozpływałem się nad ogromem pracy artystów nad szczegółami. Stragany pełne towarów, ubrania, wystroje wnętrz, wreszcie olśniewające miasta potęgują wrażenie "wow", który ostatnio doświadczyłem w grze CDProjectu. Świetna jest także muzyka, w szczególności utwór przewodni, ale w samej grze jest jej trochę za mało. Jednak śmiało mogę powiedzieć, że to chyba najpiękniejszą gra tego roku.
Podsumowując, Assassin's Creed: Origins to taki kogel-mogel: dużo tutaj z Wiedźmina, starych odsłon serii, Dark Soulsów, nawet nowego Metal Gear Solid. Jednak Ubisoft dobrze to zmieszał, odświeżając serię i tworząc jedną z najlepszych gier ze swojego portfolio.
Nowa nadzieja
Sam zarys opowieści jest niezwykle prosty. Wcielamy się w Bayka, tzw. medżaja, swoistego Chucka Norrisa z "Strażnika Teksasu". Tylko zamiast stanu w USA, mamy cały Egipt z roku ok. 49 p.n.e. Tak więc nasz główny bohater (w porównaniu z innymi — całkiem stary) mści się za zabicie jego syna. Podróżuje po całym kraju, szukając sprawców, tajemniczego Zakonu, którzy, jak to na późniejszych Templariuszy przystało, chcą zniewolić świat. Baykowi pomaga jego żona, Aya, a gdzieś w tle ma miejsce walka o władzę Kleopatry VII i Ptomeleusza XIII.
Jestem pod wrażeniem, jak Ubi poprowadziło historię. Gra jest niezwykle brutalna, jeśli unikaliście wieszania ludzi w "trójce" na drzewach, tutaj macie czasami aż potoki krwi i brutalne zabójstwa oponentów. I to, w mojej opinii, bardzo dobry manewr ze strony twórców - zżywamy się z bohaterem, widząc, co przeżywa, a nie patrzeć na cutscenki odwracające głowę. Sam początek, powiedzmy, 5 godzin gry robi gigantyczne wrażenie. Ale z czasem robi się monotonnie, fabuła się bardzo rozwlecze, a zabijanie kolejnych przedstawicieli Zakonu to tylko formalność. Po mocnym starcie fabuła traci siły, kończąc bieg w rozkroku, nie wiedząc, kiedy zasłonić się kurtyną. A szkoda, bo jest to chyba "najprawdziwsza" ze wszystkich przedstawionych poprzednio.
Jak na serię przystało, mamy też motyw teraźniejszości - Abstergo kontra Assassyni. Ten jest lepszy niż poprzednio (w Syndicate nie było grywalnych etapów w przyszłości), choć do historii Desmonda nie dorównuje. Bardzo słabo rozwiązano wątek mityczny, poukrywany czasami w grobowcach — czekamy w jednym miejscu i słuchamy przez 5 minut bardzo nudnego monologu. Jak już mowa o referatach — w laptopie poza animusem możemy poczytać konferencje, notatki itp. Jak ktoś siedzi głęboko w lore, zapewne go to ucieszy. Mnie jednak nie bardzo jest do uśmiechu, kiedy pomyślę, że Ubisoft nie wprowadził — dla mnie — ważnej dla serii rzeczy — encyklopedii. Choć mu wybaczam, bo po premierze wprowadził specjalne edukacyjne misje, gdzie poznamy np. historię Kleopatry. Mamy więc tu bardzo dobrze oddany klimat epoki (świetnie oddani Rzymianie, Greccy i Egipcjanie) oraz postacie historyczne (choć oprócz Ptolemeusza, Juliusza Cesara i Kleopatry, żadna znana osoba nie wchodzi na pierwszy plan).
Kraj pięknem płynącym
Przechodzę do najlepszej zalety gry — Egipcie. Jest to jeden z największych i najpiękniejszych światów w grach. Trzysta ukłonów twórcom za to, ile napakowali tu zawartości. Zacznijmy od tego, że czuć Drogę, podróż, która zajmie nam trochę czasu. Przy tym to nie jest tak, jak w Falloutcie: New Vegas — tam był jeden cel, dojść do miasta. Tu mamy tego przynajmniej trzykrotnie więcej! Trzy główne miejsca, Aleksandria, Memfis i Fajum, są spore i trochę czasu tam posiedzimy, zanim ruszymy w dalszą drogę. Aby zobrazować, jak wygląda gra, opiszę sam początek przygody. Po skończeniu prologu w Siwie, Bayek wyrusza do miasta Aleksandra Wielkiego. Kiedy uciekniemy z palących pustyń, naszym oczom ukażą się gigantyczne, ruchliwe i świetnie wyglądające polis, a po prawej dwie piramidy w Gizie. Do nich możemy dojść od razu, nic nam nie każe pchać fabułę do przodu. Jednak ja ze spokojem robiłem questy poboczne. Kiedy gra powiedziała mi, że Giza stoi otworem, miałem z... 10 godzin za plecami. A to dopiero okolice Aleksandrii. Tak więc ujmując — jeśli rozpływaliście się nad światem w Skyrimie, w nowym Assassynie spędzicie grube godziny. Pochwalę jeszcze questy, mocno wzorowane na przygodach Geralta. Często pod błachym zleceniem kryje się głębsza historia. Czasami też będziemy "niuchać" poszlaki, tak jak to robił Wiedźmin.
Bayek z Rivii?
Porównałem The Elder Scrolls i Wiedźmina z grą Ubisoftu. Nie ma co się oszukiwać, Origins to nie RPG, choć najbardziej go przypomina niż jakakolwiek poprzednia odsłona. Jeśli graliście w nowe FarCry'e, wiecie, czego się spodziewać — zabijania stada zwierząt, by uszyć sobie lepsze ubrania lub torby. Dobra wiadomość jest taka, że materiały można kupić u kupców. Szkoda, że jest ich tylko dwa rodzaje — tkacz i kowal (każdy sprzedawca ma takie same rzeczy w całym Egipcie...). Oprócz ciuchów ulepszać będziemy także różnego rodzaju osprzęt — od mieczy, włóczni czy małych ostrzy, po łuki. Bronie różnią się od siebie, na przykład mamy bardzo szybkie lekkie łuki albo typowo "snajperskie". Małe mieczyki zadają mniej obrażeń od ciężkich toporów. Możemy także zakładać tarcze, fatałaszki dla Bayeka czy zmieniać konie. Dodam też, że ekwipunek czasami ma specjalne efekty np. płonące strzały czy trujący miecz.
Drzewko rozwoju dzieli się na trzy grupy — Myśliwy (łuki), Wojownik (miecze) i Wróża ("gadżety"). Umiejętności jest całkiem sporo, choć niewiele skilli jest przydatnych. Na przykład nie inwestowałem w Wróża, który ma m.in. usypiające strzały, bo łuk jest niezwykle mocny — jedno trafienie w głowę i nie ma oponenta. Dlatego więc rzadko dochodziło do starć na bronie białe. Ba, do niektórych małych obozów wystarczy wparować, zabijając w biegu kapitana (który często jest poza skupiskiem żołnierzy), szybko ukraść skarb i odjechać na koniu. Wracając do drzewka umiejętności — po nauczeniu się większości skilli, możemy ulepszać je w nieskończoność, czyt. "+1 do obrażeń z łuku". Chytry plan ze strony Ubi, możemy więc levelować do woli.
Skok w płot
Strona techniczna jest... taka sobie. Rozumiem, że to gigantyczny świat, więc optymalizacja może kuleć. I akurat tutaj nie będę krytykować, bo mój komputer jakoś uciągnął grę na najniższych (w przeciwieństwie do nowego Mass Effecta, gdzie nawet nie dotarłem do planety, a już gra się krztusiła). Największą wadą jest, chyba się nie zdziwicie, sterta bugów. Wariująca kamera, spadające poza mapę NPC-e, problemy z parkourem (choć można swobodnie spinać się po górach!), znikające postacie, psujące się cutscenki czy wreszcie zła sztuczna inteligencja, gdzie wystarczy zagwizdać w krzakach do wroga, a on bez problemu do nas przyjdzie, a po nim ślepi koledzy. Strasznie wkurzające są NPC-ty, kiedy zobaczą wroga na lądzie, uciekają w popłochu, skacząc z naszej łódki do wody na pożarcie krokodylom. Jeśli cudem przeżyją, to, zamiast wsiąść z powrotem, płyną wpław na brzeg. Irytuję mnie też mała ich różnorodność. Podchodzę do "dawacza questa" widząc znajomą twarz. Zaczynam rozmowę, a ta osoba się przedstawia... Nie podoba mi się także wtórność. Raz miałem tak, że musiałem wyczyścić jedną lokację aż trzy razy — najpierw z powodu pytajnika, drugi z side questa i trzeci przez główną misję...
Genialna jest za to grafika. Nawet na najniższych ustawieniach rozpływałem się nad ogromem pracy artystów nad szczegółami. Stragany pełne towarów, ubrania, wystroje wnętrz, wreszcie olśniewające miasta potęgują wrażenie "wow", który ostatnio doświadczyłem w grze CDProjectu. Świetna jest także muzyka, w szczególności utwór przewodni, ale w samej grze jest jej trochę za mało. Jednak śmiało mogę powiedzieć, że to chyba najpiękniejszą gra tego roku.
Podsumowując, Assassin's Creed: Origins to taki kogel-mogel: dużo tutaj z Wiedźmina, starych odsłon serii, Dark Soulsów, nawet nowego Metal Gear Solid. Jednak Ubisoft dobrze to zmieszał, odświeżając serię i tworząc jedną z najlepszych gier ze swojego portfolio.